Styczeń. Pamięta jak niespodziewanie wylądował u dentystki,
pracującej na osiedlu, na którym spędził połowę swojego życia.
Znieczulenie jeszcze działało. A kiedyś musiał tu bez znieczulenia
przeżyć pierwszą miłość i ostatnią lekcję. Z balkonu widział jej okna
i tego chłopaka, który z dużą torbą wracał z treningu piłkarskiego.
On nigdy niczego nie trenował, jedynie do szkoły chodził w tę
i z powrotem. Pięć kilometrów w jedną stronę. Osiedle domów
willowych: Paryska, Londyńska, Madrycka i mały kościół, przy ulicy
Skrajnej. Skrajnie nieodpowiedzialny, niedojrzały poznał wtedy swoje
miejsce i trzyma się go do dzisiaj. Nie zbacza. To tu przez małą
kładkę przechodził do radia czytać swoje wiersze.
Co było trudniejsze? Przeskoczyć fale rzeki czy stres opanować
na falach radiowych, na żywo, przy ulicy Młyńskiej?
Ząb już przestawał boleć. I wszystko przestało boleć.
Stał przed nie swoją klatką, przed nie swoim blokiem
patrzył w nie swoje okna. Ktoś tam teraz mieszka.
Stał. Nierozpoznany przez sąsiadów, zamaskowany.
Ktoś mu nagle powiedział dzień dobry, nikt mu nigdy
nie mówił dzień dobry, a on mówił dzień dobry wszystkim,
których rozpoznał. Stał. Pogodzony ze wszystkimi. Ze sobą.
Radosny. Taksówkę zamówił na adres, pod którym już dawno
nie mieszkał. Jakie to uczucie? Odetchnąć na moment.
Na swoim osiedlu. Pod nie swoim domem.