Pisałem ostatnio na moim literackim blogu, że sierpień to dobry czas na umieranie. Myślę, że wrzesień to też dobry miesiąc. Ten okres przejścia między latem a jesienią. Nawet pogrzeb znośniej znieść we wrześniu niż w grudniu czy styczniu. Pamiętam, że lubiany przeze mnie Jan Brzechwa, którego rocznica urodzin minęła w sierpniu, bardzo martwił się, by umrzeć w letnim miesiącu, no i udało się, tylko tyle, że podczas jego pogrzebu w lipcu padało podobno niemiłosiernie.

We wrześniu mija 85. rocznica wybuchu II wojny światowej. I znów myślimy o tych, którzy odeszli. I dzieci wracają do szkół, i dorośli kończą urlopy. I smutno. Ale w nazwie tego miesiąca jest magiczne „r”. Dlatego też we wrześniu brałem ślub. I jest to dla mnie dobry miesiąc, bo na jego początku obchodzę imieniny, choć mało kto o nich pamięta, bo i imię dziwne, a pod koniec właśnie rocznicę ślubu. We wrześniu pierwszy raz poszedłem do szkoły i we wrześniu zacząłem swoją pracę. Z września cieszą się studenci, bo mają jeszcze wakacje.

We wrześniu, gdyby żył pan Jacek Zieliński – współtwórca „Skaldów”, do których wracam ostatnio, obchodziłby swoje urodziny. Powstaje książka upamiętniająca tego wielkiego artystę. Napisałem i ja kilka słów. A oto fragment.
Moje pierwsze zetknięcie z twórczością pana Jacka Zielińskiego to piosenka w radiu z 1988 roku do wiersza poetki Ewy Lipskiej – „Nie domykajmy drzwi”. Pamiętam jej klimat, mimo że miałem wówczas tylko pięć lat. Potem jako uczeń szkoły podstawowej kupiłem z tatą płytę „Cała jesteś w skowronkach” z 1969 roku. Znałem już wówczas wiele utworów z tej płyty: „Z kopyta kulig rwie”, „Medytacje wiejskiego listonosza”, „Króliczek” czy „Prześliczna wiolonczelistka”. Potem były jeszcze jakieś składanki.

Po raz pierwszy jednak miałem przyjemność zobaczyć i usłyszeć braci Zielińskich na żywo w moim rodzinnym mieście Radomiu dopiero w 2021 roku podczas spotkania, w Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej „Elektrownia”, na którym byliśmy wraz z żoną Madzią. Kiedy te wszystkie znane mi z dzieciństwa hity zabrzmiały na żywo miałem łzy w oczach. A potem krótka rozmowa z panem Jackiem, pamiątkowe zdjęcie, autograf. Pan Jacek był w doskonałej formie. Nic nie wskazywało na to, że tak poważnie choruje. W maju, trzy lata później, przyszła wiadomość o Jego śmierci… i znów wielki smutek. Bardzo lubiłem styl pana Jacka, jego uśmiech, charakterystyczną bródkę, okulary i kamizelki, które sam lubię nosić. No i oczywiście ogromny talent muzyczny, głos. Miał charyzmę.

Kiedy piszę te słowa, słucham płyty Skaldów „Krywań, Krywań” z 1972 roku. I w zasadzie każda z piosenek, pasuje do tęsknoty za panem Jackiem Zielińskim i do tej wrześniowej melancholii, począwszy od tytułowego: „Krywaniu, Krywaniu” do słów Kazimierza Przerwy Tetmajera: „Hej, Krywaniu, Krywaniu wysoki! Płyną, lecą spod ciebie potoki! Tak się leją moje łzy, jak one, hej łzy moje, łzy niezapłacone”.
A propos tegoroczne wakacje spędziliśmy z żoną w górach. Lubimy góry. Więc i łezka się kręci w oku na wspomnienie tych pięknych chwil. I tym nieco łzawym akcentem kończę. Choć przecież wrzesień to też dobry miesiąc.

 

  fot. Magdalena Kania – Szary