Na balkonowym szkle schroniska z roztrzepotanym górskim świtem

wschodzące słońce ogniem błyska sunąc jak ptak po błękicie

Trzeszczące głazy pod stopami bezkresnych lasów sznur

głęboka przepaść przed oczami a ponad głową fale chmur

I w piersiach dech zapiera aż zimny pot na czole

gdy silna ręka przyjaciela chwyta niewiele

A potem z zielności drzew zdobywam jeszcze jedną ścianę

zagłuszam głośny ptaków śpiew krzyku wołaniem

Serce napełniam tym co było z sterty kamieni sunę w dół

coś w mojej duszy się wyryło nieludzki ból

A potem bliżej ziemi niknie lęk i obawy

zebrałem kęs czerstwego chleba i łyk gorący sławy

Promieniem światła nurzam ciało i czuję ból i czuję radość

jakby coś w oczach zabolało to chwilą życie się zachwiało